4/23/2020

Victorine. Opowiadanie


Nie podniósł się z łóżka wtedy, kiedy budzik mu kazał. Podniósł, a raczej poderwał się wtedy, kiedy nie miał już ani chwili do stracenia. Z sypialni ruszył tempem sprintera do łazienki. Pochlapał twarz zimną wodą. Poszurał szczoteczką po zębach. Ani razu nie popatrzył w naścienne lustro, żeby nie stracić tempa.

Rękawy koszuli i nogawki spodni smętnie zwisały z pralki, na którą odłożył ubrania przed snem. Energicznie je stamtąd zerwał, jakby chciał, żeby otrząsnęły się razem z nim. Migiem wciągnął je na siebie. Dobiegł do przedpokoju. Wpadł w buty. Porwał kurtkę z wieszaka. Z hukiem zatrzasnął za sobą drzwi.

Udało mu się dotrzeć do mety, do przystanku, na minutę  przed odjazdem autobusu. Stłoczył się w nim razem z innymi ciałami, które jechały spędzać poranek, południe i popołudnie w pracy. Duże i nabrzmiałe, ciągle pęczniały, jakby zaraz miały rozsadzić niezliczoną ilość rękawów i nogawek. Do nich dociskały się kolejne ciała. Rozpychały się całą masą, a ona powiększała się z przystanku na przystanek. Rosła jak drożdżowe ciasto w dzieży. Och, jak  mu smakowało! Ale nie w takiej formie, nie tutaj. 

Tutaj żywił nadzieję, że ciasto wyleje się na następnym przystanku. Ciągle musiał uważać, żeby nie stać się jego częścią. Cofał się na tyle, na ile mógł, lecz  inne i inni nie ustępowali na krok. Jakby wszyscy za wszelką cenę chcieli go zagarnąć i zmieszać ze sobą.

Za oknami przesuwały się kolejne kamienice z mieszkaniami na górze, lombardami i lumpeksami na dole. Kiedy mijali dworzec, od razu na myśl przyszła mu ona. Przy jego ogrodzeniu zobaczył ją po raz pierwszy. Siedziała z książką na kolanach. Nie patrzyła w drobny maczek tekstu, lecz prosto przed siebie. Unieruchomiona jakby została zahipnotyzowana. Na ramię spływało jej pasmo grubych, miedzianych, nieco splątanych włosów. Na szyi nosiła czarną aksamitkę, która przypominała obrożę.

Przysiadł obok niej, na tyle blisko, na ile się (u)dało, żeby nie wyjść na natręta. Zdawała się go nie zauważać. Dalej trzymała palce zatopione między kartami na wpół otwartej książki. Pozostawała zapatrzona w jeden, jedyny punkt. Prawdopodobnie wcale nie obserwowała tego, co na zewnątrz, lecz  to, co pojawiło się wewnątrz niej.

Zapragnął poznać tytuł publikacji. Ciekawe, czy miał ją u siebie, błogosławioną między półkami? Przypuszczał, że tekst zaintrygował i zmusił nieznajomą do zamyślenia. Nie zdołał podejrzeć tytułu, ponieważ grzbiet książki wciskał się w spódnicę kobiety, sięgającą do samej ziemi. Z trudem, bo z trudem, ale zebrał się na odwagę i zagadnął o niego. W ten sposób nawiązali kontakt.

Najpierw pogłębiali go dzień za dniem. Później noc za nocą. Wyłącznie z jej ciałem pragnął się łączyć.

Wreszcie wysiadł z przegrzanego autobusu i odetchnął świeżym haustem powietrza. Dzień dobry, dzień dobry, dzień dobry, rozlegały się głosy w bibliotece. Z westchnieniem opadł na swoje dość niewygodne krzesło. Uruchomił komputer i przy jego cichym szmerze popijał kawę łyk po łyku. Mechanicznie przerzucał nowości na biurku, wpisując je do systemu. Mebel wyglądał, jakby przejechała po nim ostrymi pazurami niejedna kocica. Uważał, że dyrekcja dawno, dawno temu powinna wymienić całe wyposażenie, znakomicie pamiętające czasy PRL-u.

Wtem jedna z książek otworzyła się na oścież. Pomiędzy stronami, jak zakładka, leżał długi włos. Miedziany. Przejechał palcami po kartce, sięgnął kosmyk z jej krawędzi. Szeptem wypowiedział imię tamtej. Jedno słowo i już w wyobraźni ujrzał sercowate, wypukłe, błyszczące usta. Dopiero co je oblizała albo on je jej oblizał. Następnie zobaczył dołek w brodzie, gdy się śmiała. Czyli nie dość, że nie dawała o sobie zapomnieć, choćby na dłuższą chwilę, to jeszcze zamierzała zabawić się jego kosztem. Kartki zaszeleściły jak jej spódnica. Kto dziś nosi równie długie, zamaszyste i zamiata nimi chodniki zupełnie na poważnie?

Jego matka zakładała podobne, ale nie dziś. Choć nawet wtedy wyglądała jak wyjęta z zupełnie innej epoki. Chowała pod kloszem takiej spódnicy jedynaka-chorowitka-chuderlaka. Prawie wykasływał płuca, wciąż z anginą albo z grypą na karku. One tak go dusiły.

W XIX wieku skończyłby w sanatorium dla gruźlików. W wieku XX prawie nie wychodził na podwórko, żeby nie zabiegać się, nie zapocić, nie zachorować. Zaczął odstawać od rówieśników, którzy przezywali go i poszturchiwali. W zamian przystawał do dorosłych, zwłaszcza polonistek i bibliotekarek, które hołubiły go za kulturalność i oczytanie. 

Tylko w powieściowych historiach odnajdywał chłopca, którym chciał być. Zuchwałego, bezczelnego, odważnego. Tak łatwo wchodził w jego skórę, przeżywał jego przygody! Matka nadal nie dawała mu ich doświadczać w rzeczywistości. Im dalej od jej spódnicy starał się wypuścić, tym mocniej starała się przyciągnąć go z powrotem. Przecież na tym świecie miała jedynie jego, co lubiła powtarzać i jemu, i każdemu, kto zechciał posłuchać.

W liceum jedynak poprawił odporność i poszerzył wolność. Niektórym dziewczynom dawało i udawało się zaimponować słowami. Okazał się niezwykle wymowny w porównaniu z innymi chłopakami, którzy plątali się w zeznaniach. Zraził się, zraniony przez jedną z takich dziewczyn. Po maturze, bez żadnej konsultacji z nim uznała, że wyjedzie na studia hen, daleko, jak najdalej stąd. I wyjechała, i tracili kontakt, aż  utracili go na dobre i na złe.

Mimo rozczarowania pożądliwa natura upominała się o swoje. Jednak seks uprawiał jedynie w towarzystwie aktorek porno albo z prostytutkami, na które ciułał pieniądze. Czerpać erotyczną przyjemność, unikając uczuciowych kłopotów – takie motto sobie obrał. Urazę do głębszych związków potęgowała w nim matka, która uwielbiała użalać się nad złamanymi przez łajdactwa sercami. Często gęsto swoim i syna. Nawet wtedy, kiedy przestali mieszkać razem. Aż do tego pamiętnego dnia na dworcu, kiedy wszystko się odmieniło i syn znów wszystko postawił na jedną kartę. 

Na damę kier.

Zamówił znośny obiad i mijało mu nie najgorsze popołudnie, gdy do biblioteki przyplątała się emerytka. Wydawała się niepozorna. Do czasu. Dopytywała się o każdą książkę, którą wyjęła z półki. To niezdecydowanie było mu zupełnie nie w smak. Oznaczało dodatkową pracę związaną z przekładaniem wszystkiego, co odłożyła nie na miejsce. Jej pytania cechowała taka wnikliwość, jakby sądziła, że bibliotekarz te powieści napisał albo co najmniej zredagował. Jednak żadna pozycja jej się nie spodobała, żadna odpowiedź jej nie satysfakcjonowała. Rzuciła kolejne pytanie:
A co by mi pan polecił?
Zależy, jaki gatunek pani lubi stwierdził, wysilając się na uprzejmość.
Która tutaj będzie najlepsza? tamta dociekała dalej, buszując w półkach, jakby nie dosłyszała jego odpowiedzi.

Mało tego! Ukochana wciąż mu się przywidywała. Przeskakiwała z regału na regał, nieuchwytna. Balansowała, żeby utrzymać równowagę na krawędzi. Zgubiła pantofelek, nieuważna. Tyle razy pokrywał pocałunkami jej stopę, jedną, drugą, albo ssał paluszek po paluszku. Kiedy to wspominał, półbosa czmychnęła za pierwszą lepszą okładkę i zamknęła się w książce. Pojawianie się, żeby zaraz zniknąć, stanowiło jej domenę.

A emerytka nie znikała, nie odpuszczała. Była uparta tak jak bywała jego matka. Dlatego postanowił podać tytuł powieści, którą tamta ceni najbardziej. Należała do klasyki XIX wieku.
Mnie chodziło o nowości… zmarszczyła czoło wymagająca pańcia. Tak źle i tak niedobrze! Niestety nie mógł stracić cierpliwości.
Pytała pani o najlepszą. Czytelnicy ostatnio sobie chwalą… – tym sposobem chciał wybrnąć z sytuacji.

Chociaż zgadzał się z matką w tym, że XIX wiek dał literaturze to, co najlepsze. Potężne, wielowątkowe fabuły, malownicze opisy, szczytne idee i przesłania do przemyślenia. Jego zdaniem współczesna literatura stanowiła przy tamtej nędzne popłuczyny, ba! pomyje, których nawet świnie nie powinny tykać. Dlatego raczej nie polecał nowości. Ale co miał zrobić, gdy tamta naciskała?

Kiedy w końcu wyszła, nadal spoglądał wyczekująco w stronę przeszklonych drzwi. Przecież jego miłość nieraz sprawiała mu niespodzianki. Owszem, pojawiło się kilka kobiet o podobnej aparycji, w podobnym wieku do niej. Szukał w ich oczach pewnej ociężałości, która cechowała spojrzenie tamtej, na wargach zabłąkanego uśmiechu, w ciałach płynnych ruchów. Na próżno. Odnosił wrażenie, że ta jedna jedyna nawet z odległości dźga go szpilką, żeby pęknął. I natychmiast wyskoczył zza biurka prosto w jej ramiona.

A gdyby nie dawał w sobie wzbudzać tęsknoty, o którą go przyprawiała? Tak będzie mu łatwiej, prawda? Jednak wbrew rozsądkowi pragnął ukochanej coraz mocniej. Jego penis twardniał i powiększał się, zresztą nie po raz pierwszy tego dnia. Tym razem wydawało mu się, że zaraz przebije się przez spodnie. Wysunął podpórkę na klawiaturę i zasłonił się nią.  
Popatrywał na biurko, ponieważ w takiej chwili nie śmiał spojrzeć w twarze czytelniczek i czytelników. Zamiast nich widział dłonie, które prześlizgiwały się po okładkach, układały i podawały stosy, opierały się o blat, zjednoczone w uścisku albo postukiwały palcami w zniecierpliwieniu. Ciekawe, czy dałyby się ugłaskać. Kiedy dostrzegł złotą, szeroką bransoletę na przegubie, podobną do tej, którą ona nosiła, nie! niemal identyczną!, nie! identyczną! ośmielił się podnieść głowę znad biurka. Tylko się zasmucił. Znowu go zmamiła.

Pocieszał się, że musi odczekać naprawdę niewiele. Nawet, jeśli czekanie stawało się coraz bardziej nieznośne, czas i tak płynie, upłynie, upłynni się. Bibliotekę zamykał z ulgą nie do wysłowienia. Miał nadzieję, że podróż powrotna mniej go wymęczy. Po pierwsze nie wiodła od niej, a prosto do niej. Wreszcie ją schwyta, a ona mu się nie wyślizgnie.

Tylko że najwyraźniej wszystko sprzysięgło się przeciw niemu. Ledwo autobus wydostał się z jednego korka, wpadł w drugi, w trzeci, i tak dalej. On sam czuł się jak zakorkowany, uwięziony w szczelnej przestrzeni, gdy tak w nim buzowało! 

Uznał, że zaraz wysiądzie, bo inaczej rozsadzi pojazd. Podróż kontynuował na dwóch kółkach miejskiego roweru, w duchu śmiejąc się z siebie. 

Kiedy wszedł na klatkę schodową i pstryknął włącznik, światło nie zapaliło się na ten rozkaz. Teraz śmiał się na cały głos z własnego pecha, aż echo niosło się po schodach. Na szczęście nie szedł po omacku, gdyż znał każdy drewniany schodek, łącznie z wypukłymi i wydeptanymi miejscami.

Klamka drzwi do mieszkania nie ustąpiła pod naporem jego ręki. Chyba ukochana specjalnie zamknęła się od środka. Pogmerał w zamku kluczem.

Wszedł ze zgiełku w zupełnie inną przestrzeń. W domu panowała cisza i ciemność, które czaiły się na niego, zapewne razem z nią. Zapalił światło w przedpokoju, w kuchni, lecz jego miłość nie czekała na niego z parującą kolacją z herbatą w zestawie.

Czekała tam, gdzie bez pożegnania zostawił ją o poranku. W łóżku, a była jak otwarta księga. Miała na sobie tylko ozdoby i ozdóbki. We włosach orchideę, w uszach perły, na szyi aksamitkę, na prawym nadgarstku bransoletkę, doskonale mu znaną. Właściwie nie potrzebowała żadnej z tych dekoracji. Jego zdaniem były wręcz przesadzone.

Zaszeleściła pościel. To zwinnie czmychnęła z łóżka czarna kocica. Szybko wymknęła się z sypialni, jakby była zjawą. Oddała całe pole do popisu jego kobiecie.

Ona zachowywała  się, jakby właśnie rozchyliły się poły kurtyny, a łóżko było jej sceną. Rzęsiście oświetloną, bo mężczyzna zapalił światło również w sypialni, a zza okien jeszcze przyświecały im latarnie. Tym dumniej podpierała się na poduszce. Tym bezwstydniej prezentowała na białym prześcieradle swoje wyciągnięte ciało, jak akt na płótnie. Jednak nie było płaskie jak obraz, a od stóp do głów rzeźbione zmysłowością. Smukłe i harmonijne; o rozchylających się na boki piersiach i ocierających się o siebie nogach; o skórze jakby wypełnionej mlecznym nadzieniem. Ona połyskiwała znacznie mocniej od świateł i biżuterii. Opalizowała.

Pomyślał, że właściwie mógłby służyć ukochanej. Składać u jej stóp  bukiety kwiatów od wielbicieli, w tym od siebie. Od czciciela bogini, która właśnie wylegiwała się na swoim Olimpie.

Bogini rozsunęła nogi, po czym przełożyła jedną nad drugą. Oparła kolano na kolanie. Następnie pogładziła się po swoim futerku niektóre kosmyki wychyliły się spomiędzy palców i przysłoniła je dłonią. Nie odsuwała jej. 

Och, jak ona przepadała za doprowadzaniem go do szaleństwa: rano, wieczór, we dnie, w nocy. Spojrzenie miała władcze, wyczekujące.

Kiedy wreszcie wyszedł z podziwu i podszedł do niej, pochylił się nad nią, owiał go odurzający zapach. Nie żadnego kwiatu, nie żadnych perfum, lecz podnieconego, podniecającego ciała. Przestał się hamować. Zamienił się w drapieżnika. Przecież przez cały dzień ostrzył sobie na nią zęby. Dopadł do niej, kąsał nabrzmiałe wargi, i puszczał, żeby mocniej je ująć, wsunąć pomiędzy nie niecierpliwy język. Zamierzał rozgryźć ją i w pełni posmakować. Zresztą miał do tego pełne prawo; sama podała mu się na tacy.

Tulili się coraz mocniej. Nie odrywali się od siebie, jakby nie mieli się sobą nasycić, a na pewno nie teraz. Pieścił naprężone piersi, które dotyku się domagały, które same mu się podsuwały pod ręce. Masował lekko wypukły brzuch, zanim dotarł w najintymniejsze miejsce. Opływało swoim słodkocierpkim sokiem; aż ściekał mu po palcach. Ciekawe, czy głaskała się tam sama, kiedy czekała na niego? Ekscytowała go myśl (i ją zapewne także), że zaraz palce zastąpi penis.

Zabrzęczał odpinany pasek, zaszurał rozpinany rozporek. Rozpromieniona kochanka jęknęła pod naporem jego ciała. On szybko przebił się do zapraszającego wnętrza. Umościł się w jego cudownym, wilgotnym cieple. Ona złapała go za szyję i oplotła mu biodra nogami, jakby nie zamierzała go nigdzie i nigdy stamtąd wypuszczać. Rytmicznie się poruszali, opadając i wznosząc się, a jej obraz zamazywał mu się w oczach. Wydawało mu się, że ogląda go we fragmentach przez powiększającą lupę.

Dominował dźwięk ciała uderzającego o ciało i ciężki jak gruby aksamit, zwierzęcy zapach, który ich otulał i otumaniał. Już zupełnie się zatracił, czując, jak kobiecość zaciska się na męskości. Odnosił wrażenie, że w ich dwójce zaczyna płynąć jedna krew, łomotać jedno serce.

Gdy poruszali się coraz szybciej, wręcz spazmatycznie, jego piękna patrzyła mu prosto w oczy. Nawet ich spojrzenia złączyły się. Rozpłynęły się w swojej ciemności, która od czasu do czasu rozbłyskiwała źrenicami. 

Rozpierała ich coraz większa rozkosz, nie do wytrzymania, więc musiała się wydostać, żeby zastąpiła ją ulga.  

Udało się. Uśmiechnął się do ukochanej, ale ona nie odwzajemniła mu uśmiechu, zupełnie nieruchoma. Znowu była otwartą księgą – bo była tylko Olimpią Maneta umieszczoną w ilustrowanym albumie. Dla bibliotekarza kobietą żywą, ilekroć ją ożywił.  Z żadną inną nie przeżywał takiego uniesienia i spełnienia. Dziś nie zdołałby przyjąć na kolację jeszcze jednej ich porcji.

Zasnął z błogim postanowieniem, że jutro wstanie przed terkotaniem budzika. Posiądzie na śniadanie Olimpię, którą czasem nazywał także imieniem pozującej do obrazu modelki. Victorine.  


Édouard Manet, Olimpia, 1863 r., domena publiczna, źródło 

Detal

Do sceny z dworca przeniosłam Victorine z obrazu Édouarda Maneta Kolej żelazna. 1872-1873 r., domena publiczna

Jeśli po lekturze opowiadania czujecie niedosyt, macie ochotę na więcej obrazowych opisów i zmysłowych doznań, a jeszcze nie poznaliście bliżej Kolekcjonerki, sięgnijcie po nią. Zapewniam, że tam ich nie zabraknie.  Powieść ukazała się w kilku formatach. Podaję Wam przykładowe linki do zamówień internetowych: wersja papierowa bit.ly/2VM0YSe, ebook https://bit.ly/38SbsFa, audiobook https://bit.ly/2TSgBsU

2 komentarze:

  1. Cudowne opowiadanie!Miałam kiedyś albumik z obrazami Maneta po niemiecku. Pamiętam obraz Olimpii. Gdzieś niestety zaginął, pożyczony...dziękuje za niesamowite doznania podczas lektury!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szkoda, że album zaginął, ale Olimpia jak widać odnalazła się w opowiadaniu :) Świetnie, że ono przyniosło takie doznania, cieszę się bardzo!
      P.S. Mnie także tak zginęło kilka pożyczonych książek o sztuce :(

      Usuń

Copyright © Marta Motyl