Nie podniósł się z łóżka wtedy, kiedy budzik mu kazał.
Podniósł, a raczej poderwał się wtedy, kiedy nie miał już ani chwili do
stracenia. Z sypialni ruszył tempem sprintera do łazienki. Pochlapał twarz
zimną wodą. Poszurał szczoteczką po zębach. Ani razu nie popatrzył w naścienne
lustro, żeby nie stracić tempa.
Rękawy koszuli i nogawki spodni smętnie zwisały z
pralki, na którą odłożył ubrania przed snem. Energicznie je stamtąd zerwał,
jakby chciał, żeby otrząsnęły się razem z nim. Migiem wciągnął je na
siebie. Dobiegł do przedpokoju. Wpadł w buty. Porwał kurtkę z wieszaka. Z hukiem
zatrzasnął za sobą drzwi.
Udało mu się dotrzeć do mety, do przystanku, na minutę
przed odjazdem autobusu. Stłoczył się w nim
razem z innymi ciałami, które jechały spędzać poranek, południe i popołudnie
w pracy. Duże i nabrzmiałe, ciągle pęczniały, jakby zaraz miały rozsadzić niezliczoną
ilość rękawów i nogawek. Do nich dociskały się kolejne ciała. Rozpychały się całą
masą, a ona powiększała się z przystanku na przystanek. Rosła jak drożdżowe ciasto
w dzieży. Och, jak mu smakowało! Ale nie w takiej formie, nie tutaj.
Tutaj żywił nadzieję, że ciasto wyleje się na następnym przystanku. Ciągle musiał uważać, żeby nie stać się jego częścią. Cofał się na tyle, na ile mógł, lecz inne i inni nie ustępowali na krok. Jakby wszyscy za wszelką cenę chcieli go zagarnąć i zmieszać ze sobą.
Tutaj żywił nadzieję, że ciasto wyleje się na następnym przystanku. Ciągle musiał uważać, żeby nie stać się jego częścią. Cofał się na tyle, na ile mógł, lecz inne i inni nie ustępowali na krok. Jakby wszyscy za wszelką cenę chcieli go zagarnąć i zmieszać ze sobą.
Za oknami przesuwały się kolejne kamienice z mieszkaniami
na górze, lombardami i lumpeksami na dole. Kiedy mijali dworzec, od
razu na myśl przyszła mu ona. Przy jego ogrodzeniu zobaczył ją po raz pierwszy.
Siedziała z książką na kolanach. Nie patrzyła w drobny maczek tekstu, lecz prosto
przed siebie. Unieruchomiona jakby została zahipnotyzowana. Na
ramię spływało jej pasmo grubych, miedzianych, nieco splątanych włosów. Na szyi
nosiła czarną aksamitkę, która przypominała obrożę.
Przysiadł obok niej, na tyle blisko, na ile się
(u)dało, żeby nie wyjść na natręta. Zdawała się go nie zauważać. Dalej trzymała
palce zatopione między kartami na wpół otwartej książki. Pozostawała zapatrzona
w jeden, jedyny punkt. Prawdopodobnie wcale nie obserwowała tego, co na zewnątrz, lecz to, co pojawiło się wewnątrz niej.
Zapragnął poznać tytuł publikacji. Ciekawe, czy
miał ją u siebie, błogosławioną między półkami? Przypuszczał, że tekst zaintrygował i zmusił nieznajomą
do zamyślenia. Nie zdołał podejrzeć tytułu, ponieważ grzbiet książki wciskał się w spódnicę kobiety,
sięgającą do samej ziemi. Z trudem, bo z trudem, ale zebrał się na
odwagę i zagadnął o niego. W ten sposób nawiązali kontakt.
Najpierw pogłębiali go dzień za dniem. Później noc za nocą. Wyłącznie z jej ciałem pragnął się łączyć.
Najpierw pogłębiali go dzień za dniem. Później noc za nocą. Wyłącznie z jej ciałem pragnął się łączyć.
Wreszcie wysiadł z przegrzanego autobusu i odetchnął
świeżym haustem powietrza. Dzień dobry, dzień dobry, dzień dobry, rozlegały się
głosy w bibliotece. Z westchnieniem opadł na swoje dość niewygodne krzesło. Uruchomił
komputer i przy jego cichym szmerze popijał kawę łyk po łyku. Mechanicznie przerzucał
nowości na biurku, wpisując je do systemu. Mebel wyglądał, jakby przejechała
po nim ostrymi pazurami niejedna kocica. Uważał, że dyrekcja dawno, dawno temu powinna
wymienić całe wyposażenie, znakomicie pamiętające czasy PRL-u.
Wtem jedna z książek otworzyła się na oścież. Pomiędzy
stronami, jak zakładka, leżał długi włos. Miedziany. Przejechał palcami po
kartce, sięgnął kosmyk z jej krawędzi. Szeptem wypowiedział imię tamtej. Jedno
słowo i już w wyobraźni ujrzał sercowate, wypukłe, błyszczące usta. Dopiero co
je oblizała albo on je jej oblizał. Następnie zobaczył dołek w brodzie, gdy się
śmiała. Czyli nie dość, że nie dawała o sobie zapomnieć, choćby na dłuższą
chwilę, to jeszcze zamierzała zabawić się jego kosztem. Kartki zaszeleściły jak
jej spódnica. Kto dziś nosi równie długie, zamaszyste i zamiata nimi chodniki
zupełnie na poważnie?
Jego matka zakładała podobne, ale nie dziś. Choć
nawet wtedy wyglądała jak wyjęta z zupełnie innej epoki. Chowała pod
kloszem takiej spódnicy jedynaka-chorowitka-chuderlaka. Prawie wykasływał
płuca, wciąż z anginą albo z grypą na karku. One tak go dusiły.
W XIX wieku skończyłby w sanatorium dla
gruźlików. W wieku XX prawie nie wychodził na podwórko, żeby nie zabiegać się,
nie zapocić, nie zachorować. Zaczął odstawać od rówieśników, którzy przezywali
go i poszturchiwali. W zamian przystawał do dorosłych, zwłaszcza polonistek i bibliotekarek,
które hołubiły go za kulturalność i oczytanie.
Tylko w powieściowych
historiach odnajdywał chłopca, którym chciał być. Zuchwałego, bezczelnego,
odważnego. Tak łatwo wchodził w jego skórę, przeżywał jego przygody! Matka
nadal nie dawała mu ich doświadczać w rzeczywistości. Im dalej od jej spódnicy
starał się wypuścić, tym mocniej starała się przyciągnąć go z powrotem.
Przecież na tym świecie miała jedynie jego, co lubiła powtarzać i jemu, i każdemu,
kto zechciał posłuchać.
W liceum jedynak poprawił odporność i poszerzył
wolność. Niektórym dziewczynom dawało i udawało się zaimponować słowami. Okazał
się niezwykle wymowny w porównaniu z innymi chłopakami, którzy
plątali się w zeznaniach. Zraził się, zraniony przez jedną z takich dziewczyn. Po
maturze, bez żadnej konsultacji z nim uznała, że wyjedzie na studia
hen, daleko, jak najdalej stąd. I wyjechała, i tracili kontakt, aż utracili go na dobre i na złe.
Mimo rozczarowania pożądliwa natura upominała
się o swoje. Jednak seks uprawiał jedynie w towarzystwie aktorek porno albo z
prostytutkami, na które ciułał pieniądze. Czerpać erotyczną przyjemność,
unikając uczuciowych kłopotów – takie motto
sobie obrał. Urazę do głębszych związków potęgowała w nim matka, która
uwielbiała użalać się nad złamanymi przez łajdactwa sercami. Często gęsto swoim
i syna. Nawet wtedy, kiedy przestali mieszkać razem. Aż do tego pamiętnego dnia
na dworcu, kiedy wszystko się odmieniło i syn znów wszystko postawił na jedną
kartę.
Na damę kier.
Na damę kier.
Zamówił znośny obiad i mijało mu nie najgorsze popołudnie, gdy do biblioteki przyplątała się emerytka. Wydawała się niepozorna. Do czasu. Dopytywała
się o każdą książkę, którą wyjęła z półki. To niezdecydowanie było mu zupełnie nie
w smak. Oznaczało dodatkową pracę związaną z przekładaniem wszystkiego, co odłożyła nie na miejsce.
Jej pytania cechowała taka wnikliwość, jakby sądziła, że bibliotekarz te powieści
napisał albo co najmniej zredagował. Jednak żadna pozycja jej się nie spodobała,
żadna odpowiedź jej nie satysfakcjonowała. Rzuciła kolejne pytanie:
– A co
by mi pan polecił?
–
Zależy, jaki gatunek pani lubi –
stwierdził, wysilając się na uprzejmość.
– Która
tutaj będzie najlepsza? – tamta dociekała
dalej, buszując w półkach, jakby nie dosłyszała jego odpowiedzi.
Mało tego! Ukochana wciąż mu się przywidywała. Przeskakiwała
z regału na regał, nieuchwytna. Balansowała, żeby utrzymać równowagę na
krawędzi. Zgubiła pantofelek, nieuważna. Tyle razy pokrywał pocałunkami jej
stopę, jedną, drugą, albo ssał paluszek po paluszku. Kiedy to wspominał, półbosa czmychnęła za pierwszą
lepszą okładkę i zamknęła się w książce. Pojawianie się, żeby zaraz zniknąć, stanowiło jej domenę.
A emerytka nie znikała, nie odpuszczała. Była
uparta tak jak bywała jego matka. Dlatego postanowił podać tytuł powieści,
którą tamta ceni najbardziej. Należała do klasyki XIX wieku.
– Mnie
chodziło o nowości… – zmarszczyła
czoło wymagająca pańcia. Tak źle i tak niedobrze! Niestety nie mógł stracić
cierpliwości.
– Pytała
pani o najlepszą. Czytelnicy ostatnio sobie chwalą… – tym sposobem chciał wybrnąć z
sytuacji.
Chociaż zgadzał się z matką w tym,
że XIX wiek dał literaturze to, co najlepsze. Potężne, wielowątkowe
fabuły, malownicze opisy, szczytne idee i przesłania do przemyślenia. Jego
zdaniem współczesna literatura stanowiła przy tamtej nędzne popłuczyny, ba! pomyje,
których nawet świnie nie powinny tykać. Dlatego raczej nie polecał nowości. Ale
co miał zrobić, gdy tamta naciskała?
Kiedy w końcu wyszła, nadal spoglądał
wyczekująco w stronę przeszklonych drzwi. Przecież jego miłość nieraz sprawiała
mu niespodzianki. Owszem, pojawiło się kilka kobiet o podobnej aparycji,
w podobnym wieku do niej. Szukał w ich oczach pewnej ociężałości, która
cechowała spojrzenie tamtej, na wargach zabłąkanego uśmiechu, w ciałach płynnych
ruchów. Na próżno. Odnosił wrażenie, że ta jedna jedyna nawet z odległości dźga go szpilką,
żeby pęknął. I natychmiast wyskoczył zza biurka prosto w jej ramiona.
A gdyby nie dawał w sobie wzbudzać tęsknoty, o
którą go przyprawiała? Tak będzie mu łatwiej, prawda? Jednak wbrew rozsądkowi pragnął
ukochanej coraz mocniej. Jego penis twardniał i powiększał się, zresztą nie po
raz pierwszy tego dnia. Tym razem wydawało mu się, że zaraz przebije
się przez spodnie. Wysunął podpórkę na klawiaturę i zasłonił się nią.
Popatrywał na biurko, ponieważ w takiej chwili nie
śmiał spojrzeć w twarze czytelniczek i czytelników. Zamiast nich widział
dłonie, które prześlizgiwały się po okładkach, układały i podawały
stosy, opierały się o blat, zjednoczone w uścisku albo postukiwały palcami w
zniecierpliwieniu. Ciekawe, czy dałyby się ugłaskać. Kiedy dostrzegł złotą, szeroką bransoletę na przegubie, podobną do tej, którą ona nosiła, nie! niemal identyczną!,
nie! identyczną! ośmielił się podnieść głowę znad biurka. Tylko się zasmucił. Znowu
go zmamiła.
Pocieszał się, że musi odczekać naprawdę
niewiele. Nawet, jeśli czekanie stawało się coraz bardziej nieznośne, czas i
tak płynie, upłynie, upłynni się. Bibliotekę zamykał z ulgą nie do wysłowienia. Miał nadzieję, że podróż powrotna mniej go wymęczy. Po pierwsze
nie wiodła od niej, a prosto do niej. Wreszcie ją schwyta, a ona mu się nie
wyślizgnie.
Tylko że najwyraźniej wszystko sprzysięgło się
przeciw niemu. Ledwo autobus wydostał się z jednego korka, wpadł w drugi, w
trzeci, i tak dalej. On sam czuł się jak zakorkowany, uwięziony w szczelnej
przestrzeni, gdy tak w nim buzowało!
Uznał, że zaraz wysiądzie, bo inaczej rozsadzi pojazd. Podróż kontynuował na dwóch kółkach miejskiego roweru, w duchu śmiejąc się z siebie.
Uznał, że zaraz wysiądzie, bo inaczej rozsadzi pojazd. Podróż kontynuował na dwóch kółkach miejskiego roweru, w duchu śmiejąc się z siebie.
Kiedy wszedł na klatkę schodową i pstryknął
włącznik, światło nie zapaliło się na ten rozkaz. Teraz śmiał się na cały głos
z własnego pecha, aż echo niosło się po schodach. Na szczęście nie
szedł po omacku, gdyż znał każdy drewniany schodek, łącznie z wypukłymi
i wydeptanymi miejscami.
Klamka drzwi do mieszkania nie ustąpiła pod
naporem jego ręki. Chyba ukochana specjalnie zamknęła się od środka. Pogmerał w
zamku kluczem.
Wszedł ze zgiełku w zupełnie inną
przestrzeń. W domu panowała cisza i ciemność, które czaiły się na niego, zapewne
razem z nią. Zapalił światło w przedpokoju, w kuchni, lecz jego miłość nie czekała
na niego z parującą kolacją z herbatą w zestawie.
Czekała tam, gdzie bez pożegnania zostawił
ją o poranku. W łóżku, a była jak otwarta księga. Miała na sobie
tylko ozdoby i ozdóbki. We włosach orchideę, w uszach perły, na szyi aksamitkę, na prawym nadgarstku bransoletkę, doskonale mu znaną. Właściwie nie potrzebowała żadnej z tych dekoracji. Jego zdaniem
były wręcz przesadzone.
Zaszeleściła pościel. To zwinnie czmychnęła z
łóżka czarna kocica. Szybko wymknęła się z sypialni, jakby była zjawą. Oddała
całe pole do popisu jego kobiecie.
Ona zachowywała
się, jakby właśnie rozchyliły się poły kurtyny, a łóżko było jej sceną.
Rzęsiście oświetloną, bo mężczyzna zapalił światło również w sypialni, a zza
okien jeszcze przyświecały im latarnie. Tym dumniej podpierała się na poduszce. Tym bezwstydniej prezentowała na białym prześcieradle swoje wyciągnięte ciało,
jak akt na płótnie. Jednak nie było płaskie jak obraz, a od stóp do głów rzeźbione
zmysłowością. Smukłe i harmonijne; o rozchylających się na
boki piersiach i ocierających się o siebie nogach; o skórze jakby wypełnionej
mlecznym nadzieniem. Ona połyskiwała znacznie mocniej od świateł i biżuterii. Opalizowała.
Pomyślał, że właściwie mógłby służyć ukochanej.
Składać u jej stóp bukiety kwiatów od
wielbicieli, w tym od siebie. Od czciciela bogini, która właśnie wylegiwała
się na swoim Olimpie.
Bogini rozsunęła nogi, po czym przełożyła jedną
nad drugą. Oparła kolano na kolanie. Następnie pogładziła się po swoim futerku – niektóre kosmyki wychyliły się
spomiędzy palców – i
przysłoniła je dłonią. Nie odsuwała jej.
Och, jak ona przepadała za doprowadzaniem
go do szaleństwa: rano, wieczór, we dnie, w nocy. Spojrzenie miała władcze, wyczekujące.
Kiedy wreszcie wyszedł z podziwu i podszedł do
niej, pochylił się nad nią, owiał go odurzający zapach. Nie żadnego kwiatu, nie
żadnych perfum, lecz podnieconego, podniecającego ciała. Przestał się hamować.
Zamienił się w drapieżnika. Przecież przez cały dzień ostrzył sobie na nią
zęby. Dopadł do niej, kąsał nabrzmiałe wargi, i puszczał, żeby mocniej je ująć,
wsunąć pomiędzy nie niecierpliwy język. Zamierzał rozgryźć ją i w pełni
posmakować. Zresztą miał do tego pełne prawo; sama podała mu się na tacy.
Tulili się coraz mocniej. Nie odrywali się od
siebie, jakby nie mieli się sobą nasycić, a na pewno nie teraz. Pieścił
naprężone piersi, które dotyku się domagały, które same mu się podsuwały pod ręce. Masował
lekko wypukły brzuch, zanim dotarł w najintymniejsze miejsce. Opływało swoim
słodkocierpkim sokiem; aż ściekał mu po palcach. Ciekawe, czy głaskała się
tam sama, kiedy czekała na niego? Ekscytowała go myśl (i ją zapewne
także), że zaraz palce zastąpi penis.
Zabrzęczał odpinany pasek, zaszurał rozpinany
rozporek. Rozpromieniona kochanka jęknęła pod naporem jego ciała. On
szybko przebił się do zapraszającego wnętrza. Umościł się w jego
cudownym, wilgotnym cieple. Ona złapała go za szyję i
oplotła mu biodra nogami, jakby nie zamierzała go nigdzie i nigdy stamtąd wypuszczać. Rytmicznie
się poruszali, opadając i wznosząc się, a jej obraz zamazywał mu się w oczach.
Wydawało mu się, że ogląda go we fragmentach przez powiększającą lupę.
Dominował dźwięk ciała uderzającego o ciało i ciężki
jak gruby aksamit, zwierzęcy zapach, który ich otulał i otumaniał. Już zupełnie
się zatracił, czując, jak kobiecość zaciska się na męskości. Odnosił wrażenie, że
w ich dwójce zaczyna płynąć jedna krew, łomotać jedno serce.
Gdy poruszali się coraz szybciej, wręcz
spazmatycznie, jego piękna patrzyła mu prosto w oczy. Nawet ich spojrzenia złączyły
się. Rozpłynęły się w swojej ciemności, która od czasu do czasu rozbłyskiwała
źrenicami.
Rozpierała ich coraz większa rozkosz, nie do wytrzymania, więc musiała
się wydostać, żeby zastąpiła ją ulga.
Udało się. Uśmiechnął się do ukochanej, ale
ona nie odwzajemniła mu uśmiechu, zupełnie nieruchoma. Znowu była otwartą
księgą – bo była tylko Olimpią Maneta
umieszczoną w ilustrowanym albumie. Dla bibliotekarza kobietą żywą, ilekroć ją
ożywił. Z żadną inną nie przeżywał takiego uniesienia i spełnienia.
Dziś nie zdołałby przyjąć na kolację jeszcze jednej ich porcji.
Zasnął z błogim postanowieniem, że jutro wstanie
przed terkotaniem budzika. Posiądzie na śniadanie Olimpię, którą czasem nazywał także imieniem
pozującej do obrazu modelki. Victorine.
Jeśli po lekturze opowiadania czujecie niedosyt, macie ochotę na więcej obrazowych opisów i zmysłowych doznań, a jeszcze nie poznaliście bliżej Kolekcjonerki, sięgnijcie po nią. Zapewniam, że tam ich nie zabraknie. Powieść ukazała się w kilku formatach. Podaję Wam przykładowe linki do zamówień internetowych: wersja papierowa bit.ly/2VM0YSe, ebook https://bit.ly/38SbsFa, audiobook https://bit.ly/2TSgBsU.
Édouard Manet, Olimpia, 1863 r., domena publiczna, źródło |
Detal |
Do sceny z dworca przeniosłam Victorine z obrazu Édouarda Maneta Kolej żelazna. 1872-1873 r., domena publiczna |
Jeśli po lekturze opowiadania czujecie niedosyt, macie ochotę na więcej obrazowych opisów i zmysłowych doznań, a jeszcze nie poznaliście bliżej Kolekcjonerki, sięgnijcie po nią. Zapewniam, że tam ich nie zabraknie. Powieść ukazała się w kilku formatach. Podaję Wam przykładowe linki do zamówień internetowych: wersja papierowa bit.ly/2VM0YSe, ebook https://bit.ly/38SbsFa, audiobook https://bit.ly/2TSgBsU.
Cudowne opowiadanie!Miałam kiedyś albumik z obrazami Maneta po niemiecku. Pamiętam obraz Olimpii. Gdzieś niestety zaginął, pożyczony...dziękuje za niesamowite doznania podczas lektury!
OdpowiedzUsuńSzkoda, że album zaginął, ale Olimpia jak widać odnalazła się w opowiadaniu :) Świetnie, że ono przyniosło takie doznania, cieszę się bardzo!
UsuńP.S. Mnie także tak zginęło kilka pożyczonych książek o sztuce :(