Jak jechałam z Małgorzatą Gutowską-Adamczyk w "Taborze literackim"

4/26/2017

Jak jechałam z Małgorzatą Gutowską-Adamczyk w "Taborze literackim"


W ubiegły weekend po raz pierwszy poprowadziłam spotkanie autorskie. Niby mam za sobą swoje własne, jako taką praktykę w wystąpieniach publicznych, ale była trema, oj, była. Nawet śniłam o rozmowie na noc przed nią. Do przepytania na jawie miałam autorkę ponad dwudziestu książek, m.in. serii Cukiernia pod Amorem, Podróż do miasta świateł, Fortuna i namiętności. 


Pisarka gościła 21 kwietnia w księgarni Skład Główny w Koluszkach. Wydarzenie zapoczątkowało cykl Tabor literacki. Tabor, bo mówiąc Koluszki, myśli się kolej. Ze spotkaniem zbiegły się tory kilku okazji, w tym Weekend Księgarń Kameralnych i otwarcie księgarni po remoncie. Tak prezentuje się ta elegantka!

Fotografia ze strony księgarni www.facebook.com/KsiegarniaKoluszki

Nożyczki do przecięcia symbolicznej wstęgi dzierżył gość specjalny. Jedno ciach! i gotowe. 

Fot. Patryk Kurc

W pierwszym rzędzie przypatrywali się temu dawni właściciele księgarni, C
zesław i Barbara Gawrych. Lokal z charakterystycznymi, podwójnymi drzwiami, zapisał się we wspomnieniach kilku pokoleń koluszkowian. Kto w nim nie stał w kolejce po podręczniki? 

Jeśli przy historii jesteśmy: przed wojną w miejscu księgarni znajdowała się synagoga. Powiedzieli o niej przedstawiciele Stowarzyszenia Historia Koluszek. Ich pogawędka poprzedzała Tabor...

Fot. Patryk Kurc

Dostali od
 Bartosza i Agnieszki Kurców, do których należy Skład..., dwie peerelowskie tablice do tworzonego przez siebie muzeum. Podczas remontu odnalazły się one na zapleczu. Tak prezentuje się jedna z nich wraz z dumą i szczęściem obdarowanych.  

Fot. Agata Grzelak

Granatowa policja sprawowała pieczę nad dalszą częścią programu. 

Moje pierwsze pytania krążyły wokół bohaterek powieści pani Małgorzaty. Rozmawiałyśmy o silnych kobietach, które ona często opisuje. Uważa takie postaci nie tylko za ciekawe, ale i za motywujące dla czytelniczek, żeby nie dały sobie w kaszę dmuchać. Jej bohaterki niejednokrotnie stają przed wyzwaniami i wychodzą z nich cało. Pisarka chętnie wykorzystuje możliwość pokazania ewolucji osobowości pod wpływem wydarzeń mocnego kalibru. Sama także uważa się za silną kobietę.

Tabor literacki... mogłam skombinować mundur kolejarski. Fot. Agata Grzelak

W początkowej fazie swojego  pisania (a zadebiutowała po czterdziestce) pani Małgorzata tworzyła bohaterów na kanwie prawdziwych osób. Teraz nie korzysta z pierwowzorów. Liczba typów ludzkich jest według niej liczbą skończoną. Za istotniejsze od  rodzaju charakteru uznaje dokonywanie przez postaci wyborów i to, jak one na nie wpływają. Słuchałam jej z tym większym zainteresowaniem, że i u mnie sposób tworzenia bohaterów ewoluuje. Proporcje w mojej mieszance prawdy z fikcją zmieniają się. Podporządkowuję je zresztą pod potrzeby określonej postaci.

Intrygował mnie też sposób przeprowadzania przez pisarkę researchu. Pracując nad powieściami historycznymi, korzysta z tekstów źródłowych, opracowań, rozmów ze specjalistami. Zdziwilibyście się, ile osób trzeba obdzwonić, żeby sprawdzić szczegóły istotne dla fabuły sprzed lat. Na przykład jak  kursował pociąg z punktu A do punktu B, gdzie mógł lub nie mógł się zatrzymać. Zdarza się, że jedna przypadkowa informacja, złowiona w terenie lub w książkowych badaniach okazuje się przełomowa. Albo na tyle ciekawa, że grzech byłoby jej nie wykorzystać. Poznajcie jedną z nich i związany z nią fragment. 



Bardziej niż kat w zamtuzie, którego losy znałam, zaskoczyło mnie coś innego.  Otóż  dopóki pani Małgorzata nie zaczęła tworzyć powieści historycznych, wcale nie była z historią za pan brat. Zniechęciła się do niej w czasach szkolnych. Jej zdaniem tego przedmiotu nie powinno się uczyć metodą: wojna, pokój, zdobyte i utracone terytoria, ale metodą projektów, według wątków, które zaangażują i przykują uwagę uczniów. Sprawdziła to na sobie. Jej powieści są alternatywnymi lekcjami historii.

Nasz Tabor literacki objechał wiele innych tematów. Wspomnę jeszcze o dwóch. Jako że trwał Weekend Księgarń Kameralnych, nie mogłam nie poruszyć kwestii poglądów pisarki dotyczących rynku książki. Pani Małgorzata  jest ambasadorką ustawy o jednolitej cenie książki. I, delikatnie mówiąc, nie przepada za księgarniami sieciowymi.

Argumentowała, jak ważne jest kształtowanie czytelnika w uczniu od najmłodszych lat. Jej zdaniem lektury szkolne nie zachęcają, a zniechęcają do czytania. Kojarzą się z przymusem. Gdyby ustalała ich kanon, pozycje ważne z punktu widzenia historii literatury umieściłaby dopiero na liście dla licealistów. W młodszych klasach stawiałaby na pozycje współczesne, które nie są arcydziełami, ale są napisane przystępnie, szybko wciągają w swój nurt, np. na serię o Harrym Potterze. Pisarka uczuliła na to, że z dziecka, które czytania nie porzuci, a rozwinie pasję do niegowyrośnie bardziej świadomy obywatel. 

Fot. Patryk Kurc

Autorka Cukierni pod Amorem emanuje charyzmą, jest przekonująca i ma sto pomysłów na minutę (dostałam w pakiecie wart rozważenia pomysł na kryminał). Swoją energią podsycała energię spotkania. Panowała na nim sympatyczna i swobodna atmosfera. Publiczność dopisała i zasłuchała się w opowieści przeplatane anegdotami.

Fot. Patryk Kurc

Znalazł się oczywiście czas na wpis pisarki do księgi gości i na autografy. Każdy podpis został podstemplowany specjalną pieczątką Cukierni pod Amorem.

Fot. Agata Grzelak



Trzy powyższe fotografie wykonał Patryk Kurc


Autorką dwóch zdjęć powyżej jest Agata Grzelak

Po wyjściu z takiego spotkania aż chce się czytać i pisać.  Otwarcie księgarni przyczyniło się do narodzin dwóch wierszy. Poznacie je na stronie Składu Głównego: www.facebook.com/KsiegarniaKoluszkiW jednym nawet fruwa Motyl. 

Cieszę się nowego doświadczenia bycia panią prowadzącą. Autorzy nie muszą być wagonikami, które się mijają. Dobrze mi zrobiło wyjście ze świata swoich powieści i pochylenie się nad światem innego pisarzażeby przygotować pytania. Starałam się podejść do tego z empatią, analogicznie jak w sylwetce malarza wyróżnić ważne cechy twórczości i nawiązać do nich zagadnieniach. Odświeżyłam dzięki temu umysł. Poznanie cudzych metod pisarskiego działania poszerzyło moją perspektywę. Dodatkowo poczułam się tak zmotywowana, że coachowie przy tym wysiadają ;) 

Piątek minął, a Weekend Księgarń Kameralnych trwał dalej. Sobota należała do dzieci. One wsłuchały się w bajki, malowały, same były malowane, hasały po księgarni tanecznym krokiem. Wieczorem i ja hasałam na dyskotece dla ciut większych

W niedzielę miałam okazję uczestniczyć w warsztatach komiksu prowadzonych przez Patryka Kurca, fana tej dziedziny, gimnazjalistę. Przystępnie opowiedział o historii komiksu. Wymienił i krótko scharakteryzował jego najsłynniejszych autorów. Jako historyk sztuki komiksem akurat się nie zajmowałam (tyle, co czytałam historię Kiki z Montparnasse'u, muzy m.in. Man Raya, opowiedzianą obrazkami), jednak wciągnęłam się w prelekcję. Następnie odbył się konkurs na komiks. Razem z Wiktorią, moją siostrzenicą, zaprezentowałyśmy krowią historię z happy endem. Komiksowe nagrody zostały sprawiedliwie rozdane. To znaczy wszystkim uczestnikom. Mam je teraz w kolejce do czytania. 

Kolejne akcenty zwierzęce. Motyl w zebrze, znany fanom komiksu Jeż Jerzy i motylowe powieści za nami. Fot. Wiktoria Grzelak

W księgarni tego dnia nie tylko się rysowało, ale też grało i śpiewało. Po warsztatach koncert dały uczennice szkoły Pro Muza. Było wiedeńskie walcowanie, amerykańskie boogie-woogie, dźwięki gitarowych strun i hit o kamieniu z pewnym napisem. Od tej pory trzecioklasistki z podstawówki wydają mi się najbardziej przebojowymi wokalistkami, jakie widziałam.

Szczegóły i fotorelacje z kolejnych dni również poznacie na FB księgarni.

Kolejne wydarzenia, łącząc słowa, obrazy, muzykę dały smaczne i pożywne dania amatorom różnych rodzajów sztuki.  Rozruszały  i zintegrowały wielu przedstawicieli lokalnej społeczności.  Każda grupa wiekowa znalazła coś dla siebie, co niezbyt często się zdarza. 

Ekipa księgarni ma wiele pomysłów i wiele serca do tego, co robi. Obiecała otwartość na inicjatywy mieszkańców. Lokal jest urządzony przytulnie. Mnie urzekły parapetowe poduchy, na których można przycupnąćJeśli będziecie w Koluszkach, nawet przejazdem, koniecznie wysupłajcie chwilę i zajrzyjcie do Składu Głównego. 
Czasem słońce, czasem śnieg. "Podróż do Edo"

4/10/2017

Czasem słońce, czasem śnieg. "Podróż do Edo"


Przed obejrzeniem wystawy moją uwagę przyciągnął spot, który ją promował. Przemawiał do wyobraźni, przekazywał i potęgował nastrój prac. 


„A co będzie na miejscu!”, przebierałam nogami, licząc na cuda wianki w aranżacji przestrzeni muzealnej i wykorzystanie technologii. 

Pokazywane w Muzeum Narodowym prace należą  do prywatnego kolekcjonera, Jerzego Leskowicza. W przeciwieństwie do innego pasjonata dzieł sztuki japońskiej, Feliksa Mangghi Jasieńskiego, mało kto o nim słyszał spoza wąskiego kręgu wtajemniczonych. Jaki zbiór ujawnił i użyczył szerokiej publiczności? Wydarzenie rosło w moich oczach i pączkowało wraz z ciekawością. Nie mogłam tej wystawy przegapić, pojechałam więc na nią się pogapić.


Niedobrze jest na wejściu oczekiwać Bóg wie czego. Niedobrze.


Prace pogrupowano w najprostszy, najgrzeczniejszy z możliwych sposobów. Lubię tematyczne gry i zabawy, a tu na prowadzenie wyszły geografia i chronologia. Wystawa ma przypominać podróż przez kolejne regiony Japonii, prezentowane na grafikach w kolejnych salach. Równocześnie prace uporządkowane są według cykli. Krok za krokiem odbiorca przesuwa się również w czasie, od XVIII do XIX wieku. Posłusznie, wszak posłuszeństwo jest cenione w tamtejszym społeczeństwie i nie tylko w nim, przemierzałam góry, lądy, morza. Wszystko, co tylko da się przemierzyć

U. Hiroshige, Stacja Tsumago

U. Hiroshige, Most Suidobashi i Dolina Surugadai

U. Hiroshige, Rzeki na drodze Tōkaidō: widok rzeki Ōi

Zawijałam do portów i miast, przyglądając się mrówczej krzątaninie w scenach rodzajowych. Kołowrotowi codzienności i hucznemu świętowaniu. 

K. Hokusai, Fujimigahara w prowincji Owari

U. Hiroshige, Sintoistyczne święto w chramie Atsuta

Scenom w słońcu, 
zmierzchu, deszczu, śniegu. Wiele z nich przywodziło mi na myśl pejzaże romantyczne, z właściwym im podkreślaniem kruchości człowieka wobec sił natury. 

K. Elsen, Nojiri, widok mostu nad rzeką Ina

K. Hokusai, Ejiri w prowincji Suruga

Walory edukacyjne ekspozycji doceniłam w pełni. Stała się świetną okazją do poznania japońskich krajobrazów i zwyczajów widzianych okiem artystów. A jeśli przy nich jesteśmy, pozwólcie na dygresję. Otóż w XIX w., po wyjściu Japonii z samoizolacji, kompozycją drzeworytów czy sposobem kładzenia na nich plam koloru inspirowali się impresjoniści i postimpresjoniści. Wśród nich modne było kolekcjonowanie nie tylko ukiyo-e, ale i przedmiotów rodem z Japonii. Koniec dygresji :) 

C. Monet, Pani Monet w stroju japońskim, źródło

Zwiedzając, przyzwyczaiłam się do formuły grafik. Dało się zauważyć co i rusz powielane elementy, schematy kompozycyjne i barwne. Przeważały drzeworyty w podobnych formatach. W większości zaprezentowano je w identycznych, drewnianych ramach. Często w jednym rzędzie, w równych odstępach, co na dłuższą metę sprawiało niestety wrażenie monotonii. 


Przestrzeń, w której wis dzieła, ma zapewne oddać ducha japońskiej kultury. Jednak nie przystaje do idei tytułowej podróży. Ona bądź co bądź wymaga wyjścia z domu. Wraz z innymi zwiedzającymi przebywałam zaś we wnętrzach stylizowanych na japońskie mieszkanie. Dominowały biel i ciemny brąz drewna. 


Drzeworyty w większych formatach lub specjalnie powiększone na potrzeby wystawy umiejscowiono na ściankach działowych, ozdobionych charakterystycznymi kratownicami. Wraz nielicznymi gablotami ożywiają one ekspozycję. Stanowią nawiązanie  do ruchomych ekranów w japońskim domu, które służą do podziału przestrzeni, także jako przesuwane drzwi. Kiedy pracowałam nad tekstem, internet podpowiedział mi, że ekrany te nazywają się shōji. Dzielą się na kilka typów. Tym z wystawy najbliżej jest do tsuitate, czyli do wolno stojących ścian działowych właśnie. Jeśli w Podróży do Edo chodzi o podróż odbywaną w domu palcem o mapie, wówczas zwracam honor. 

Lubię dynamiczne budowanie przestrzeni, w której prezentowane są dzieła. Nie mówię, że niespodzianka ma czyhać za każdym muzealnym rogiem. Jednak zwykle wypatruję smaczków w architekturze ekspozycji. Jestem ciekawa multimedialnych rozwiązań. Uwierzyłam, że nowocześnie zorganizowana wystawa, ba! wystawa na poziomie,  powinna grać i trąbić, a widz ma po niej pląsać. Być zaangażowany w odbiór prac różnymi zmysłami i sposobami. Przyzwyczaiłam się do tych zabiegów, więc i tym razem na nie liczyłam.

W trakcie Podróży do Edo osłupiałam na widok prostoty. Warszawskie Muzeum Narodowe dotąd kojarzyło mi się zaznaczaniem fragmentów ekspozycji odmiennymi kolorami ścian. A tu? Neutralność, wręcz asceza. Jednak w nich w pełni rozkwitały kolory grafik. Takie postępowanie jest więc uzasadnione. Doszłam do wniosku, że podkreśla ono również różnicę między sztuką, w ogóle kulturą zachodnią a tradycyjną kulturą japońską. W pierwszej na piedestale stawia się głośną wyjątkowość. Druga łączy cichą pokorę z wrażliwością. Podczas oglądania prac w uszach miałam delikatne dźwięki muzyki. One też miały za zadanie podkreślać ich charakter.

Z drugiej stronyzauważyłam następną niekonsekwencję. Oddanie właściwego Krajowi Kwitnącej Wiśni upodobania do minimalizmu i przejrzystości nie licowało z nagromadzeniem, nad-gromadzeniem dzieł, które od początku mi przeszkadzało. 

Postanowiłam więc łowić pośród nich własne perełki. Poszukiwałam w ukiyo-e poetyckiego i absurdalnego wymiaru. 

Dwie kompozycje szczególnie mnie urzekły i zdumiały.  Pierwszej blisko jest do - stosując zachodnią terminologię - abstrakcji, drugiej do surrealizmu. Poza tym spodobały mi się ich tytuły. 

Y. Gakutei, Sierp księżyca, wstęga shide i paproć

U. Toyohiro, Homar jako statek skarbów takarabune

Niestrudzenie szukałam jednak kolejnych wrażeń. „Gdzie są gejsze? Nie ma gejsz?”. W końcu się znalazły, na sali razem z innymi portretami kobiet i aktorów przebranych za kobiety. Wizerunków nie było co niemiara tak jak krajobrazów. Poza tym przydałyby się elementy strojów w gablotach. 

K. Utamaro, Kobiety nocą w zajeździe

K. Utamaro, Yamauba trzymająca kasztany i Kintaro

Dalej kręciłam nosem, ponieważ nigdzie nie uświadczyłam grafik erotycznych (shunga). Nie chodzi tylko o to, że od dawna chciałam je zobaczyć na żywo, a ponadto liczyłam na inspirację do prozy ;) Były one bardzo popularnymi ukiyo-e, bez nich kolekcja wydawała mi się niepełna.

Według mnie najciekawszym elementem wystawy jest pomieszczenie, w którym pomysłowo przedstawiono, jak powstają ukiyo-e. Na jednej ze ścian to samo dzieło, powielone w wielu kopiach, stopniowo nabierało kolorów. 


Na innych wyświetlana była animacja oddająca cały proces i film z artystą przy pracy. W gablotach rozłożono pokolorowane w różnych miejscach drewniane płyty, z których wykonywano odbitki, wraz tymi odbitkami i same barwniki. 


Nie dało się obojętnie ominąć jakże egzotycznego stroju z epoki. 


Wszystkie te atrakcje zaktywizowały mnie po usypiającej podróży. Być może po wyjściu z ciemniejszych pomieszczeń, pobudziła mnie także jasność tego. Tak czy inaczej, poczułam się usatysfakcjonowana wymownością tej części ekspozycji. Bawiła i uczyła, a jakże. 

Wystawę polecam nade wszystko tym, którym nie przeszkodzi nadmiar prac, bo kochają ukiyo-e do utraty tchu, tym, którym bliżej jest do stanu zen niż mnie i tym,  którzy pragną się wyciszyć.

Być może moje podsycone oczekiwania okazały się tej miary, że w pełni zaspokoiłby je tylko wodospad na środku jednego z pomieszczeń. Ewentualnie most przerzucony nad oczkiem wodnym w holu. 

A już na poważnie, mimo wszelkich uwag powyżej cieszę się, że miałam okazję zobaczyć te grafiki. Dzielenie się swoimi nabytkami z muzeum jest wspaniałym etapem w karierze każdego kolekcjonera. Szczytem, kolekcjonerskim Fudżi. Po cichu liczę na podobne inicjatywy, oczywiście w interesujących i inspirujących aranżacjach ;) 

Wszystkie fotografie ilustrujące tekst są mojego autorstwa. 

P.S. Zapraszam do zapoznania się z innym wpisem dotyczącym warszawskiego muzeum - Pastelowe Narodowe. Kto ma ochotę obejrzeć drzeworyty w rosyjskim wydaniu, temu służę wpisem Łubok. 
Manekiny z Czarnobyla

4/01/2017

Manekiny z Czarnobyla


Rzecz działa się w ubiegłym tygodniu. Mierząc wzdłuż i wszerz część Manufaktury, w której sprzedaje się i kupuje, trafiłam na klientów dziwadła. Nie mieli żadnych toreb i stali bez ruchu, ubrani jak na desant do Czarnobyla.

Fot. ja

Musiałam, po prostu musiałam podejść bliżej. Okazali się nie podejrzanymi figurantami, a figurami. Stanowią one elementy instalacji Skażeni awangardą, która towarzyszy Festiwalowi Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych. Z tego powodu, że rok bieżący jest Rokiem Awangardy, festiwal obrał sobie za temat Awangardę jako stan umysłu.

Fot. ja

Instalację wykonała Justyna Cieślik-Pluta, artystka z Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi. Współpracowała z Justyną Tomczak z tamtejszego Teatru Powszechnego oraz z grupą studentów i wolontariuszy. 

Anonimowe postaci jak spod jednej sztancy przywodzą na myśl manekiny. W kombinezonach zabrudzonych czerwoną farbą, imitacją krwi,  raczej nie pasowałyby do kolekcji  spring/summer w jakimkolwiek sklepie. Ale! Surrealiści stroili manekiny na własne wystawy beograniczania się. Nadając im absurdalny wygląd, nadawali i funkcję odmienną od dotychczasowej. Z obiektów służących modzie zamieniali je na obiekty sztuki.

Manekin Andre Massona, źródło

Manekin Man Raya, źródło

Salvador Dali, Dżdżysta taksówka, źródło

Dzieło Skażeni awangardą bliskie jest surrealistycznemu sposobowi rozumowania. Poza tym zauważyłam w nim odniesienia do dadaizmu i działalności Marcela Duchampa. Jego najsłynniejsza akcja? Pisuar, któremu nadał tytuł Fontanna i sygnował pseudonimem „R. Mutt”, wysłał na Wystawę Niezależnych w Nowym Jorku. Teoretycznie każdy, kto wniósł odpowiednią opłatę, mógł pokazać tam pracę. 

źródło

Fontanna nie została jednak wystawiona. „Autor” skomentował te wydarzenia w artykule dla dadaistycznego czasopisma „The Blind Man”. Gest dadaisty stworzył pole do dyskusji na temat tego, jak określać granice sztuki i czy w ogóle się da. Duchamp kładł nacisk na intelektualny wymiar sztuki. Nowa myśl, owszem, zmieniała funkcję przedmiotu, lecz sama jego forma pozostawała niezmienna. Jednak artysta nie chciał zamieniać tego w łatwą metodę tworzenia. Czego nie chciał, a co potem nastąpiło, to już zupełnie inna sprawa.  

W przypadku ekspozycji z Manufaktury doszło do pewnego przetasowania. Sztuka przywędrowała ze swoimi problemami na teren pełen rzeczy powielonych w wielu egzemplarzach. Podstawiła tam własnych agentów, którzy naśladują to powielanie. Teren ten nie jest jej przynależny, choć szczyci się mianem galerii. Co prawda handlowej, ale jednak.  Jego zadaniem jest przyciąganie klientów odpowiednią estetyką. A Skażeni awangardą  nie mają w sobie właściwej jej aury dobrobytu i beztroski. 

Instalacja sięga również do obecnej w pracach Duchampa idei twórczości jako refleksji nad... twórczością. Na piersiach „manekinów z Czarnobyla” w Manufakturze znajdują się cytaty dotyczące roli artysty, sztuki i pytania związane z tymi zagadnieniami. Ot, nietypowe nadruki. M.in. „Rewolucyjny artysta i rewolucyjny naukowiec, a nie artysta szkolny i normalny naukowiec są wzorami cnót” (Richard Rorty), „Czy nie robimy czegoś, przeciwko czemu dusze awangardy krzyczą?”, „Gdzie są granice sztuki? Czy w ogóle one istnieją”? 



Powyższe fotografie są mojego autorstwa

Kwestie te zwykle tkwią zamknięte w muzeach, galeriach (sztuki) i na uczelniach. Czyli w środowisku ludzi bezpośrednio związanych ze sztuką i jej pasjonatów. Według mnie świetnym  rozwiązaniem jest wypchnięcie ich w przestrzeń usługowo-handlową. Tak, żeby dały do myślenia każdemu, kto zechce się przy nich zatrzymać i nad nimi pochylić. Ekspozycja zaskakuje i skłania do tego, żeby chociaż się przyjrzeć, o co w niej na Boga lub na diabła chodzi.

Zostało to częściowo wytłumaczone w tekście, który znajduje się w pobliżu eksponatów. Organizatorzy nadmieniają, że „Każda figura ma w sobie ślad przeszłości, próbuje podążać naprzód  z poczuciem straty po tym, co było”. Ach, te manifesty futurystów, konstruktywistów, dadaistów, surrealistów, pisane w pocie czoła, z takim zaangażowaniem. Kto je zna? Kto na nie dziś zwraca uwagę?  Czy ten, kto dziś wierzy w ujęte w nich ideały, jest rzeczywiście skażony tą narracją? Czy ona pomaga mu realizować własne zamierzenia, dopinguje go, inspiruje? Ja, po obejrzeniu tej ekspozycji, jestem dobrej myśli. Vanguard is not dead, skoro właściwa jej gra znaczeń i pewnego typu prowokacja ciągle mają moc. I przypominają o działaniach XX-wiecznych, awangardowych artystów właśnie. 

Tak trzeba świętować Rok Awangardy!
Copyright © Marta Motyl