Główne hasło tegorocznej edycji
festiwalu: It’s all about humanity, uznałam za sprzeczność zanim zobaczyłam wystawy. Dla mnie
pojęcie humanitaryzmu wiąże się z altruizmem i bezinteresownością. Design
uważam za połączenie funkcjonalności, estetyki i mechanizmów właściwych
ekonomii. Guy Debord, autor Społeczeństwa spektaklu, postawił w tekście m.in. tezę, że ekonomia i spektakl
rozwijają się dla producentów, albo same dla siebie, nigdy zaś dla dobra
społeczeństwa. Uważam ją za trafną. Nie istnieją humanitarne przedmioty, bo
projektanci dostosowują je zarówno do potrzeb ludzi, jak i rynku.
Kreowanie
sztucznego zapotrzebowania na kolejne produkty nie rozwiązuje problemów
społecznych, lecz tworzy nowe. Byłam ciekawa, czy ekspozycje zmienią moje
podejście. Festiwal został podzielony na kilka części: Program Główny: It’s all about humanity”, make me!, must have, wystawy
towarzyszące i Strefę Miasto. Wystawy trwały od 17 do 27 października. Centrum Festiwalowe
mieściło się na ulicy Targowej 35.
Na ekspozycjach towarzyszących swoje
oferty wystawiły m.in. Ikea i Philips. Koncerny nie nabrały mnie, że działają w
imię szczytnych celów. Nadal sądzę, że dla nich liczy się przede wszystkim
zdobycie i utrzymanie jak największej liczby klientów. Hasło must have,
pod którym prezentowane były trendy na rynku, ugruntowało mnie w przekonaniu o
obłudnym wykorzystaniu idei humanitaryzmu. Tą pewnością zachwiały przedmioty
stworzone przez młodych projektantów (make me!). Oni postawili na
pomysłowość w rozwiązywaniu realnych problemów. Jedna z nich, Nina Woroniecka,
przeznaczyła dla współczesnego nomady materac, stół, dwa stołki, regał, lampkę,
pudełka na rzeczy osobiste. Wszystkie te elementy łatwo jest zmontować, a przy
przeprowadzce w inne miejsce składa się je skrzyni.
Uznałam, że ostateczny „wyrok” na temat
festiwalu wydam wyłącznie na postawie głównego programu. Na nim skupię się w
dalszej części tekstu. Składał się on z trzech części. Najsłabszą z nich była Food. Design. Humanity. Jej
kuratorzy, Sonja Stumerer i Martin Hablesreiter pragnęli udowodnić następujący
frazes: jedzenie jest obiektem estetycznym. Tekst kuratorski głosił, że
potrzeba projektowania pożywienia towarzyszy ludzkości od zarania dziejów.
Organizatorzy przewidzieli więc, że biorą na warsztat banał. W czasie, gdy
blogi kulinarne i programy telewizyjne poświęcone gotowaniu są tak popularne,
jak nigdy dotąd, nie ma nic bardziej wtórnego, niż prezentowanie hasła
„wzornictwa żywności”. Kuratorzy przygotowali trzy stoły, na których
pogrupowali produkty dostępne w sklepach i na targowiskach. Ich konfiguracje
miały zaskakiwać. Brokuły były więźniami za drutem kolczastym. Chleb stał się
tortem. Warkocze pieczywa zaplatały się we fryzury na głowach manekinów.
Podobne żarty uznałabym za nowatorskie,
gdybym żyła przed II wojną światową. Wówczas na pomysł nadawania znanym
przedmiotom nowych znaczeń wpadli dadaiści, a surrealiści poszukiwali
„cudowności” w rzeczach codziennego użytku. Ich koncepcje przewijały się później
przez pop-art i inne nurty dwudziestowiecznej sztuki. „Każdy produkt spożywczy
da się rozpatrywać pod względem formy, koloru, znaczenia” – krzyczała wystawa,
ale nie wniosła niczego nowego w pojmowanie estetyki jedzenia.
Stumerer i Hablesreiter argumentowali,
że stoły są wariacją na temat refektarzy klasztornych, a nakrywające je białe
obrusy nawiązują do ołtarzy. Każdemu stołowi towarzyszyło określone hasło. Jak
pompa, to na całego, więc jednym z nich była „wieczność”. Na poświęconym jej
stole, odnoszącym się do celtyckiego grobowca, ułożono dwa szkielety.
By zapewnić zmarłemu ekwipunek na
przyszłe życie, do grobu wkładano różne przedmioty (podobnie, jak w wielu
innych kulturach). Do nich odnosiły się starannie poukładane produkty. Chętnie
przyszłabym na seans spirytystyczny i podpatrywała karmienie głodnych dusz.
Szkoda, że organizatorzy nie przewidzieli takiej możliwości i nie postawili na
słowiańską tradycję „dziadów”. Ironizuję po to, by udowodnić, że do tej wystawy
z powodzeniem da się przyłożyć wiele innych koncepcji w celu nadania jej sensu.
Dla mnie ona była pusta, mimo nagromadzenia rzeczy. Pobudziła wyobraźnię,
owszem, makabrycznymi skojarzeniami. „Wieczność” spędzona z grupą kościotrupów
zajadających bajgle byłaby nieznośna. Szkoda, że kuratorzy nie włożyli im w
klatki piersiowe serc z piernika. Według organizatorów produkty jadalne miały
wzbudzać wesołość lub pożądanie. Mnie rozśmieszył kicz koncepcji, a rzędy
Mikołajów z czekolady wzbudziły żądzę, by odrąbać i pożreć ich słodkie głowy.
Przejadłam się frazesami i żeby spalić
kalorie, udałam się do Miasta ogrodów, miasta ogrodzeń, wystawy
fotografii domów i osiedli w Łodzi i na jej przedmieściach.
fot. J. Matla, źródło
Zdjęcia unaoczniały problem
nieodpowiedniego podejścia do kształtowania przestrzeni. Kuratorzy (Dorota
Jędruch, Dorota Leśniak-Rychlak, Agata Wiśniewska, Michał Wiśniewski, kurator
łódzkiej edycji: Kacper Kępiński) postawili m.in. pytanie: „Czemu miasto rozlewa
się bez planu, a dom na przedmieściu stanowi w swej obecnej formie karykaturę
pierwotnego ideału kontaktu z naturą?”. Nawiązali nim do nośnego tematu (w
głośnej Wannie z kolumnadą Filip Springer opisał m.in.
estetyczne horrory rodem z ogrodzonych osiedli). Ich głos znów nie dodał nowych
wątków do dyskusji. Ekspozycja byłaby bardziej interesująca, gdyby obok zdjęć
obrazujących „jak jest” pojawiły się propozycje zmian: np. w celach zwiększenia
funkcjonalności domów i osiedli, otwarcia na lokalne społeczności, współgrania
z miejskim otoczeniem lub naturą. Łódzki festiwal ma ambicje, by pokazywać
dokonania młodych projektantów. Szkoda, że nie mogli dać popisu kreatywności w
takim zadaniu.
Moim zdaniem festiwal uratowała jedna
część programu głównego: DEEP NEED. Empatia i projektowanie (kuratorki:
Magda Kochanowska i Aga Szóstek). W niej nie było banałów, pompatycznych haseł,
rzucania pytań w przestrzeń. Okazało się, że da się stworzyć nowe rzeczy,
których zadaniem nie jest pobudzanie konsumenckich zachcianek, ale zaspokajanie
realnych potrzeb i pomoc wielu ludziom. Projektanci EzyStove zauważyli,
że nadal połowa populacji gotuje na wolnym ogniu. Ich propozycja pozwala
przygotować ciepły posiłek bezpieczniej, przy zużyciu mniejszej ilości drewna,
ograniczając ilość szkodliwych substancji, które wydobywają się podczas procesu
spalania. Produkt jest szczególnie przydatny w najbiedniejszych regionach globu.
Otulak autorstwa Justyny Mach jest ogrzewającym pledem,
przeznaczonym dla osób chorych na Alzheimera i cierpiących na inne schorzenia
właściwe jesieni życia. Dzięki emitowaniu ciepła przywraca uczucie komfortu i
bezpieczeństwa.
Mórimo, instrument sensoryczny, który stworzyła Justyna Zubrzycka,
pozwala słuchaczowi odbierać dźwięki każdą komórką ciała. Dzięki niemu melodię
odczuwa nawet człowiek z wadą słuchu.
Przedmiotów było o wiele więcej. Ich
projektanci potraktowali człowieka z czułością. Odpowiedzieli na problemy
trapiące różnych ludzi. Zastosowali nowoczesne technologie w dobrych celach.
Minimalistyczne, eleganckie formy utrzymali w jasnych kolorach. Udowodnili, że
designerzy nie muszą kierować się wyłącznie mechanizmami rynkowymi. Mój pogląd,
że przedmiot nie może być humanitarny, stracił na sile dzięki temu, że
wystawa DEEP NEED była bardziej sugestywna, niż pozostałe.
Jako jedyna przekonująco tłumaczyła koncepcję społecznego designu. Uwierzyłam w
nią, więc mimo wszystko w moim przypadku organizatorzy odnieśli sukces.
Korzystałam z tekstów kuratorskich
dostępnych na oficjalnej stronie festiwalu: http://lodzdesign.com/.
Droga Pani Marto. Pisze Pani dobre teksty, przemyślane, inteligentne. Tak trzymać! Ale co to jest sztuka? Czym ona jest? Wróciłem kilka dni temu z Uffizi, gdzie byłem już po raz nie wiem który i gdzie zawsze zdumiony staję przed pokazywanym tam bogactwem. Ileż piękna i mądrości (choć -piękno- brzmi cokolwiek pretensjonalnie). A jaka jest odpowiedź najnowszej sztuki? Polecam mój blog "Nagi Bies". Na Pani strony trafiłem przez przypadek. Nie wiem czy jeszcze je odnajdę. Życzę wszystkiego najlepszego. Piotr Bies.
OdpowiedzUsuńPanie Piotrze, dziękuję za komentarz! W sztuce dawnej były jasne kryteria: czym jest piękno, czym brzydota, czym mądrość, a czym kretynizm ;) Kiedy artyści zaczęli je negować (często słusznie), uwalniać się spod ich "jarzma", wówczas zrobił się wielki chaos. Współczesna sztuka daje tyle odpowiedzi na to, kim jest artysta, że... w końcu nikt tego nie wie, nawet sami zainteresowani. Poza tym dawniej artyści mieli ogromną wiedzę z zakresu humanistyki i dbali o jakość swojego twórczego warsztatu. Z czasem nie tylko "wylizanie" obrazu straciło na znaczeniu, bo wykształcenie humanistyczne niestety też. Jeszcze artyści awangardowi XX wieku mieli je w jednym palcu, więc wiedzieli, co negują, przeciw czemu się buntują. Kolejni często powielali ich pomysły bez zastanowienia. Ale nie byłabym pesymistką. Moim zdaniem wielkie bogactwo można znaleźć i w sztuce dawnej (którą się zachwycam, jako... czystym pięknem po prostu), i we współczesnej, która zwraca przecież uwagę na aktualne problemy społeczne, wykluczenie, zadaje pytania o tożsamość, przyciąga i odstręcza. Też zauważyłam, że raczej nie podejmuje "patetycznych" tematów (czym jest dobro itp), boi się ich, często idzie w ironię, a ludzie chcieliby jednak czasami dostać odpowiedzi, nie tylko pytania. Pozdrawiam!
Usuń