12/01/2013

Czekoladowy Mikołaj a kwestia designu, czyli wrażenia z Łódź Design Festival


Główne hasło tegorocznej edycji festiwalu: It’s all about humanity, uznałam za sprzeczność zanim zobaczyłam wystawy. Dla mnie pojęcie humanitaryzmu wiąże się z altruizmem i bezinteresownością. Design uważam za połączenie funkcjonalności, estetyki i mechanizmów właściwych ekonomii. Guy Debord, autor Społeczeństwa spektaklu, postawił w tekście m.in. tezę, że ekonomia i spektakl rozwijają się dla producentów, albo same dla siebie, nigdy zaś dla dobra społeczeństwa. Uważam ją za trafną. Nie istnieją humanitarne przedmioty, bo projektanci dostosowują je zarówno do potrzeb ludzi, jak i rynku.

Kreowanie sztucznego zapotrzebowania na kolejne produkty nie rozwiązuje problemów społecznych, lecz tworzy nowe. Byłam ciekawa, czy ekspozycje zmienią moje podejście. Festiwal został podzielony na kilka części: Program Główny: It’s all about humanity”, make me!, must have, wystawy towarzyszące Strefę Miasto. Wystawy trwały od 17 do 27 października. Centrum Festiwalowe mieściło się na ulicy Targowej 35.


Na ekspozycjach towarzyszących swoje oferty wystawiły m.in. Ikea i Philips. Koncerny nie nabrały mnie, że działają w imię szczytnych celów. Nadal sądzę, że dla nich liczy się przede wszystkim zdobycie i utrzymanie jak największej liczby klientów. Hasło must have, pod którym prezentowane były trendy na rynku, ugruntowało mnie w przekonaniu o obłudnym wykorzystaniu idei humanitaryzmu. Tą pewnością zachwiały przedmioty stworzone przez młodych projektantów (make me!). Oni postawili na pomysłowość w rozwiązywaniu realnych problemów. Jedna z nich, Nina Woroniecka, przeznaczyła dla współczesnego nomady materac, stół, dwa stołki, regał, lampkę, pudełka na rzeczy osobiste. Wszystkie te elementy łatwo jest zmontować, a przy przeprowadzce w inne miejsce składa się je skrzyni.


Uznałam, że ostateczny „wyrok” na temat festiwalu wydam wyłącznie na postawie głównego programu. Na nim skupię się w dalszej części tekstu. Składał się on z trzech części. Najsłabszą z nich była Food. Design. Humanity. Jej kuratorzy, Sonja Stumerer i Martin Hablesreiter pragnęli udowodnić następujący frazes: jedzenie jest obiektem estetycznym. Tekst kuratorski głosił, że potrzeba projektowania pożywienia towarzyszy ludzkości od zarania dziejów. Organizatorzy przewidzieli więc, że biorą na warsztat banał. W czasie, gdy blogi kulinarne i programy telewizyjne poświęcone gotowaniu są tak popularne, jak nigdy dotąd, nie ma nic bardziej wtórnego, niż prezentowanie hasła „wzornictwa żywności”. Kuratorzy przygotowali trzy stoły, na których pogrupowali produkty dostępne w sklepach i na targowiskach. Ich konfiguracje miały zaskakiwać. Brokuły były więźniami za drutem kolczastym. Chleb stał się tortem. Warkocze pieczywa zaplatały się we fryzury na głowach manekinów.


Podobne żarty uznałabym za nowatorskie, gdybym żyła przed II wojną światową. Wówczas na pomysł nadawania znanym przedmiotom nowych znaczeń wpadli dadaiści, a surrealiści poszukiwali „cudowności” w rzeczach codziennego użytku. Ich koncepcje przewijały się później przez pop-art i inne nurty dwudziestowiecznej sztuki. „Każdy produkt spożywczy da się rozpatrywać pod względem formy, koloru, znaczenia” – krzyczała wystawa, ale nie wniosła niczego nowego w pojmowanie estetyki jedzenia.
Stumerer i Hablesreiter argumentowali, że stoły są wariacją na temat refektarzy klasztornych, a nakrywające je białe obrusy nawiązują do ołtarzy. Każdemu stołowi towarzyszyło określone hasło. Jak pompa, to na całego, więc jednym z nich była „wieczność”. Na poświęconym jej stole, odnoszącym się do celtyckiego grobowca, ułożono dwa szkielety.


By zapewnić zmarłemu ekwipunek na przyszłe życie, do grobu wkładano różne przedmioty (podobnie, jak w wielu innych kulturach). Do nich odnosiły się starannie poukładane produkty. Chętnie przyszłabym na seans spirytystyczny i podpatrywała karmienie głodnych dusz. Szkoda, że organizatorzy nie przewidzieli takiej możliwości i nie postawili na słowiańską tradycję „dziadów”. Ironizuję po to, by udowodnić, że do tej wystawy z powodzeniem da się przyłożyć wiele innych koncepcji w celu nadania jej sensu. Dla mnie ona była pusta, mimo nagromadzenia rzeczy. Pobudziła wyobraźnię, owszem, makabrycznymi skojarzeniami. „Wieczność” spędzona z grupą kościotrupów zajadających bajgle byłaby nieznośna. Szkoda, że kuratorzy nie włożyli im w klatki piersiowe serc z piernika. Według organizatorów produkty jadalne miały wzbudzać wesołość lub pożądanie. Mnie rozśmieszył kicz koncepcji, a rzędy Mikołajów z czekolady wzbudziły żądzę, by odrąbać i pożreć ich słodkie głowy.

Przejadłam się frazesami i żeby spalić kalorie, udałam się do Miasta ogrodów, miasta ogrodzeń, wystawy fotografii domów i osiedli w Łodzi i na jej przedmieściach.

fot. J. Matla, źródło

Zdjęcia unaoczniały problem nieodpowiedniego podejścia do kształtowania przestrzeni. Kuratorzy (Dorota Jędruch, Dorota Leśniak-Rychlak, Agata Wiśniewska, Michał Wiśniewski, kurator łódzkiej edycji: Kacper Kępiński) postawili m.in. pytanie: „Czemu miasto rozlewa się bez planu, a dom na przedmieściu stanowi w swej obecnej formie karykaturę pierwotnego ideału kontaktu z naturą?”. Nawiązali nim do nośnego tematu (w głośnej Wannie z kolumnadą Filip Springer opisał m.in. estetyczne horrory rodem z ogrodzonych osiedli). Ich głos znów nie dodał nowych wątków do dyskusji. Ekspozycja byłaby bardziej interesująca, gdyby obok zdjęć obrazujących „jak jest” pojawiły się propozycje zmian: np. w celach zwiększenia funkcjonalności domów i osiedli, otwarcia na lokalne społeczności, współgrania z miejskim otoczeniem lub naturą. Łódzki festiwal ma ambicje, by pokazywać dokonania młodych projektantów. Szkoda, że nie mogli dać popisu kreatywności w takim zadaniu.

Moim zdaniem festiwal uratowała jedna część programu głównego: DEEP NEED. Empatia i projektowanie (kuratorki: Magda Kochanowska i Aga Szóstek). W niej nie było banałów, pompatycznych haseł, rzucania pytań w przestrzeń. Okazało się, że da się stworzyć nowe rzeczy, których zadaniem nie jest pobudzanie konsumenckich zachcianek, ale zaspokajanie realnych potrzeb i pomoc wielu ludziom. Projektanci EzyStove zauważyli, że nadal połowa populacji gotuje na wolnym ogniu. Ich propozycja pozwala przygotować ciepły posiłek bezpieczniej, przy zużyciu mniejszej ilości drewna, ograniczając ilość szkodliwych substancji, które wydobywają się podczas procesu spalania. Produkt jest szczególnie przydatny w najbiedniejszych regionach globu.

Otulak autorstwa Justyny Mach jest ogrzewającym pledem, przeznaczonym dla osób chorych na Alzheimera i cierpiących na inne schorzenia właściwe jesieni życia. Dzięki emitowaniu ciepła przywraca uczucie komfortu i bezpieczeństwa.


Mórimo, instrument sensoryczny, który stworzyła Justyna Zubrzycka, pozwala słuchaczowi odbierać dźwięki każdą komórką ciała. Dzięki niemu melodię odczuwa nawet człowiek z wadą słuchu.


Przedmiotów było o wiele więcej. Ich projektanci potraktowali człowieka z czułością. Odpowiedzieli na problemy trapiące różnych ludzi. Zastosowali nowoczesne technologie w dobrych celach. Minimalistyczne, eleganckie formy utrzymali w jasnych kolorach. Udowodnili, że designerzy nie muszą kierować się wyłącznie mechanizmami rynkowymi. Mój pogląd, że przedmiot nie może być humanitarny, stracił na sile dzięki temu, że wystawa DEEP NEED była bardziej sugestywna, niż pozostałe. Jako jedyna przekonująco tłumaczyła koncepcję społecznego designu. Uwierzyłam w nią, więc mimo wszystko w moim przypadku organizatorzy odnieśli sukces.

Korzystałam z tekstów kuratorskich dostępnych na oficjalnej stronie festiwalu: http://lodzdesign.com/.

2 komentarze:

  1. Droga Pani Marto. Pisze Pani dobre teksty, przemyślane, inteligentne. Tak trzymać! Ale co to jest sztuka? Czym ona jest? Wróciłem kilka dni temu z Uffizi, gdzie byłem już po raz nie wiem który i gdzie zawsze zdumiony staję przed pokazywanym tam bogactwem. Ileż piękna i mądrości (choć -piękno- brzmi cokolwiek pretensjonalnie). A jaka jest odpowiedź najnowszej sztuki? Polecam mój blog "Nagi Bies". Na Pani strony trafiłem przez przypadek. Nie wiem czy jeszcze je odnajdę. Życzę wszystkiego najlepszego. Piotr Bies.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Panie Piotrze, dziękuję za komentarz! W sztuce dawnej były jasne kryteria: czym jest piękno, czym brzydota, czym mądrość, a czym kretynizm ;) Kiedy artyści zaczęli je negować (często słusznie), uwalniać się spod ich "jarzma", wówczas zrobił się wielki chaos. Współczesna sztuka daje tyle odpowiedzi na to, kim jest artysta, że... w końcu nikt tego nie wie, nawet sami zainteresowani. Poza tym dawniej artyści mieli ogromną wiedzę z zakresu humanistyki i dbali o jakość swojego twórczego warsztatu. Z czasem nie tylko "wylizanie" obrazu straciło na znaczeniu, bo wykształcenie humanistyczne niestety też. Jeszcze artyści awangardowi XX wieku mieli je w jednym palcu, więc wiedzieli, co negują, przeciw czemu się buntują. Kolejni często powielali ich pomysły bez zastanowienia. Ale nie byłabym pesymistką. Moim zdaniem wielkie bogactwo można znaleźć i w sztuce dawnej (którą się zachwycam, jako... czystym pięknem po prostu), i we współczesnej, która zwraca przecież uwagę na aktualne problemy społeczne, wykluczenie, zadaje pytania o tożsamość, przyciąga i odstręcza. Też zauważyłam, że raczej nie podejmuje "patetycznych" tematów (czym jest dobro itp), boi się ich, często idzie w ironię, a ludzie chcieliby jednak czasami dostać odpowiedzi, nie tylko pytania. Pozdrawiam!

      Usuń

Copyright © Marta Motyl